Ostatni przedstawiciel gatunku

Moi goście ćwierkają teraz na przemian. Pierwszy zapodaje parę nutek, potem drugi robi mniej więcej to samo, tyle że o nieco innym zabarwieniu muzycznym. Niezły z nich duet. Przyglądam się im z uśmiechem i odczuwam coraz większą błogość. Tak, błogość. Niesamowite, że jeszcze jestem w stanie to odczuwać! Śpiewacy też dobrze się bawią, w przeciwnym razie nie śpiewaliby, co? I ze zdziwieniem stwierdzam, że szeroko się uśmiecham. Po raz pierwszy odkąd się tu znalazłem. Będzie dobrze. Dobre samopoczucie sprawi, że niedługo wrócę do ludzi i kto wie, może stanę się lepszym człowiekiem. Takie wydarzenia z reguły dają do myślenia i uczą choćby tego, że wypada przeżyć te kilkadziesiąt lat człowieczeństwa tak dobrze, jak tylko się da. A te ptaszki z pewnością mi w tym pomogą, bo ćwierkają z rosnącą werwą.
A tego się nie spodziewałem! Właśnie pojawił się trzeci! Teraz to dopiero zacznie się opera! Choć z drugiej strony wraz z przybyciem tego trzeciego pojawił się jakiś cień. Taki mroczny, niechciany. Nie wiem, jak go dokładniej określić, po prostu mój dobry nastrój prysł. Bo jeszcze pół godziny temu byłem przekonany, że oto doświadczam zagłady gatunku, że siedzi przede mną wynędzniały – tak mi się wydawało – ptak, który za moment padnie i przeniesie w przeszłość fakt swojego istnienia. A teraz siedzą przede mną już trzy. I to jest moment, kiedy przypomina mi się film „Ptaki” Hitchcocka.
Mama puściła mi kiedyś ten film na wideo, a sama poszła płakać do kuchni. Było to jakieś pół roku po odejściu ojca. Ojciec poznał jakąś kobietę z zagranicy, odszedł do niej, następnie przeszedł na islam, ktoś doniósł mamie, że miał jeszcze inne żony i sporo dzieci. Podobno któryś z jego synów wysadził się w powietrze w Egipcie czy gdzieś w tamtych stronach, ale pewności nie mam, bo przestałem śledzić losy drugiej rodziny mojego ojca. Zawsze mi go brakowało, bo zostawił nas, kiedy miałem tylko siedem lat. Nigdy się już nie spotkaliśmy, ale wciąż mam nadzieję, że możemy to jeszcze nadrobić. Może nic mu się nie stało podczas wybuchu…
A wtedy mama włączyła mi film i poszła do kuchni. Z butelką i płaczem. A ja zacząłem oglądać i coraz bardziej się bałem. Chociaż chwilami się śmiałem, bo to, co w filmie straszne, dla widza może być naprawdę zabawne. A czasem widz się śmieje w geście obronnym, bo tak mu wygodniej i może zakamuflować swoje zakłopotanie. Obejrzałem film do końca, a potem nie mogłem zasnąć. Nie zacząłem bać się ptaków, nic z tych rzeczy. Po prostu nie mogłem zrozumieć, czemu mama włączyła mi wtedy akurat tamten film. Pewnie ona sama też tego nie wiedziała. Prawdopodobnie wzięła pierwszy z brzegu i tyle. Bo śpieszyła się do kuchni. Bo miała dokonać płynnej transfuzji – wylać łzy i uzupełnić powstałe miejsce alkoholem. Na jakiś czas jej to pomagało. A potem znów był film i wyprawa do kuchni na szukanie balansu w płynach. Ale jakoś z tego wyszliśmy, choć tamtej film musiał mi mocniej utkwić w pamięci, skoro teraz go sobie przypomniałem. Czyli z pamięcią nie jest jeszcze tak źle.