Rodzina 2.0.X.X.
Aby wspomóc kaszlącego i dać mu czas choćby i na częściową regenerację, nauczyciel polskiego, jeszcze lekko się iskrząc, począł bić brawo. Za jego przykładem poszły najpierw dzieci, dla których stanowił wymuszony szkolny autorytet, choć nie tak silny, jak z dziennikiem w ręku. Do braw przyłączyli się także rodzice, zwłaszcza tych dzieci szkolnych, które z polonistą miały zajęcia, to mogło przecież wpłynąć na wysokość średniej na świadectwie a także na przyszłość dziatwy w szkołach średnich.
Razem z Janem poklaskaliśmy trochę, zwłaszcza że Aniela bardzo nas do tego zachęcała:
- Klaskać, jełopy!
Tymczasem burmistrz nie mógł już odzyskać głosu, gardło siadło prawie całkiem. Nadludzkim wysiłkiem zdobył się jednak na zakończenie swego przemówienia:
- Dlatego bądźmy twardzi i nie dopuśćmy do tego, aby dać się tak łatwo… - i znów kaszel przeszkodził wypowiedzieć się mówcy, choć chyba dokończył treść, tyle że ja jej nie dosłyszałem.
- Co on powiedział? – zwróciłem się do Jana.
Jan już otwierał usta, żeby mnie oświecić, jednak coś się z nim nagle stało. Coś bardzo dziwnego. Stojąca za nim Aniela wykonała sekwencję bardzo szybkich i profesjonalnych ruchów, w efekcie których oczy Jana stały się groteskowo wręcz wielkie. W tym momencie wydał także ten dziwny dźwięk, który słyszałem ostatnio, kiedy szczęśliwy opuszczałem jego domostwo. Jakieś takie jęknięcie, pełne nostalgii i melancholii.
- Do domu – warknęła Aniela i odwróciła się, a Jan razem z nią. Dziwne, poddał jej się zupełnie bez walki. A gdy się obrócili, zrozumiałem dlaczego. Sprzęt Anieli i tym razem nie zawiódł, prawdopodobnie nigdy nie zawodził. Pomyślałem sobie, że kierować małżonkiem można znacznie łatwiej, kiedy nadzieje się go na wałek. Hmm, w legendach jest sporo prawdy. Trochę mi było żal Jana, patrzył na mnie tak jakoś z prośbą o zrozumienie o wybaczenie. To w końcu jego życie, może nawet jego wałek, czy mam prawo się w to wtrącać?
Aniela prowadziła Jana w stronę domu. Pozornie nikt nie zauważył, jak Jan był prowadzony, jednak co niektórzy tylko nieznacznie się uśmiechali.
A mnie zaciekawiło zakończenie przemówienia, którego nie dosłyszałem. Obok mnie stał jeszcze Andrzej, miejscowy sprzedawca andrutów, wraz ze swą małżonką, Edytą, miejscową tancerką w nielegalnym klubie go-go.
- Ty, Andrzej, co on tam na końcu powiedział? – zapytałem go tak, jak byśmy byli przyjaciółmi i jak bym miał od niego kupić jakąś większą partię andrutów.
Andrzej chciał odpowiedzieć, jednak nie zdążył. Edyta była szybsza.
- Idziemy do domu. I tak już jesteśmy spóźnieni. Pora karmienia zaczęła się pięć minut temu. Ten mały znowu będzie wył jak opętany.
Andrzej tylko wzruszył ramionami. I poszli.