Rodzina 2.0.X.X.
Jako że nie odpowiadałem, pośpieszył mi z pomocą.
- Burmistrz wygłosi pogadankę o tym Fritzlu, co to w Austrii taki sławny się zrobił.
- A, o tym świrze, który… - nie dokończyłem.
- Dokładnie, trzeba to wreszcie publicznie potępić! – Jan uniósł głos i nawet począł niezdarnie wygrażać pięścią w kierunku ściany. Widocznie tam znajdował się niewidoczny adwersarz, winny całemu zajściu.
- Trzeba! – wtórowałem, choć bez wygrażania pięścią. Ściana mnie nie przekonała.
- Nie można dopuszczać do tego, żeby tak łatwo…
Nie dosłyszałem reszty, bo do pokoju weszła żona Jana, Aniela, uzbrojona jak zawsze w wałek do ciasta i mocne słowo. Słowo nie zostało jeszcze wypowiedziane, a o wałku krążyły już legendy. Znajdowaliśmy się w jej jurysdykcji, więc protesty nawet nie powstały. I tak na nic by się nie zdały. Przewaga perswazyjna leżała po stronie Anieli. A w takich sytuacjach nie warto zaczynać meczu, którego wynik jest już znany.
Wampiry uciekły z przestrachem. No bo egzorcyzmy egzorcyzmami, czosnek czosnkiem, a wałek to wałek.
Z najwyższą godnością powstałem, przynajmniej w moim mniemaniu była to godność najwyższa, ukłoniłem się po rycersku i rzekłem:
- My pierwsza brygada, czołem!
I buńczucznie skierowałem się do wyjścia, bo wejście Anieli oznaczało definitywny koniec imprezy towarzyskiej. Co za dziwna kobieta, miała jakiś szósty albo któryś tam jeszcze zmysł i praktycznie zawsze wywąchała alkohol, zwłaszcza gdy spożywaliśmy go razem z jej mężem.
Przeszedłem nietknięty obok gromowładnej, mimo wszystko w każdej chwili oczekując decydującego ciosu, który przypieczętuje mój nadpsuty związek z grawitacją. Napiąłem się cały do granic możliwości, jednak na moje szczęście do ciosu nie doszło. Wyszedłem. Jan został. Przez chwilę panował spokój. Przeszedłem kilka kroków. Wtedy się zaczęło.
Błyskawice wyrwały się ze sfery ochronnej i poczęły grzmocić grzbiet podpitego i bezbronnego sąsiada. W końcowej fazie akcji Jan wydał z siebie dziwny odgłos i zamilkł. Po spożyciu był bezbronny. Na trzeźwo zresztą też, choć, jak na prawdziwego koguta przystało, przed kolegami chwalił się, że w kaszę to sobie dmuchać nie da, a kiedy już musi przyłożyć żonie, to właśnie na trzeźwo, bo łatwiej trafić, a precyzja ma przecież swoje znaczenie. Koledzy kiwali głowami, uśmiechali się, czasami wydawali nawet jakieś niezobowiązujące chrząknięcia. Nikt nie poruszał sprawy wałka, który w całej imprezie musiał odgrywać jakąś niezwykle perswazyjną rolę. I na tym się kończyło. Status quo zachowany. Wszyscy zadowoleni. Viva Las Vegas!