Rodzina 2.0.X.X.
Plakatów zapraszających na wiec nie było nigdzie widać, zapewne cięcia budżetowe, jednak marketing szemrany zrobił swoje i na plac pod urząd miasta przyszło sporo ludzi.
- Tylko się nie spóźnij, wiesz, że to ciężkie w pojedynkę. A dzisiaj gulasz na kolację. Coś mi mówi, że znów będą kombinować – powiedziała do mnie moja żona, gdy kucałem w drzwiach i sznurowałem drugi z butów.
Przytaknąłem i wyszedłem. Nie wiem, jak – jeśli w ogóle - gulasz wpływa na skłonność do kombinowania. Wiem za to, że nie mogę się spóźnić, bo ta robota nie należy do najlżejszych, kiedy wykonuje się ją w pojedynkę. Jedna osoba musi asekurować. Co dwie głowy, to cztery ręce. Nie mogę zawieść żony, ona też mi pomaga. Robimy tak od urodzenia. Musimy się wspierać. Tak chciało życie. Tak chcieli inni. Tak chcieliśmy w końcu i my.
Obywatele niewielkich miasteczek mają to do siebie, że pomimo deklarowanej indywidualności – czy raczej niechęci do oglądania innych, którzy mogą być w czymkolwiek od nich lepsi - garną się do różnych zebrań, zwłaszcza takich, gdzie nie trzeba nikomu pomagać ani do niczego się zobowiązywać. Wzięcie na siebie odpowiedzialności za dobro publiczne stawia takiego nieboraka w świetle jupiterów gminy i zezwala śledzić poczynania takiegoż. A jakże łatwo w takiej sytuacji się potknąć! A kiedy lecisz w przeszłość, nie licz na asekurację.
Na wiecu nie było konieczności zobowiązywania się do czegokolwiek. Zebrano się, aby potępić pewnego Austriaka, który dokonał rzeczy, jakiej dokonać nie powinien był. Ludzie stali odziani w groźne miny, pełne tego, czego od nich oczekiwano – potępienia. Potępienie wylewało się także z pozostałych części cielesnych, każdy potępiał na swój własny, indywidualny sposób. Tłum szemrał niepochlebnie na temat rosnących cen i bezrobocia, także braku sensownych uciech cielesnych, kiedy na mównicę, ustawioną pośpiesznie na głównym rynku przy niewielkiej fontannie, wkroczył wąsaty burmistrz i powiedział do mikrofonu:
- Raz, raz, dwa, raz.
- Trzy! – zawołało jakieś dziecko, które najwyraźniej nie zrozumiało intencji burmistrza.
Burmistrz uśmiechnął się pod wąsem i pomachał do dziecka, które już otrzymało klapsa od mamusi, teraz czerwonej jak burak ćwikłowy. Dziecko nie zauważyło gestu machania i zaczęło opłakiwać swą dziecięcą krzywdę. Burmistrz tymczasem powiedział:
- Raz, dwa, raz, dwa, raz.
Wtedy na mównicę wszedł rozczochrany młodzieniec z opuszczonymi spodniami i szepnął coś burmistrzowi wprost w kołnierz białej koszuli. Rozczochraniec był miejscowym informatykiem i z reguły nie nawiązywał kontaktu wzrokowego – zamiast tego szeptał ludziom w ich kołnierze. Kiedy jego rozmówca nie miał niczego podobnego do kołnierza, do rozmowy nie dochodziło.