Błogosławieństwo

Nadszedł moment zebrania tacy. Organista jął piać przejmujące swym pięknem pozytywnie ponure utwory o mało jędrnej zawartości lirycznej, ksiądz proboszcz natomiast, w towarzystwie dzielnego i nieustraszonego kościelnego, ruszył między ludzi, aby wycisnąć z nich tyle grosza, ile tylko się da. Podszedł do siedzących w pierwszym rzędzie, uprzedził datki gorejącym chłodem ‘Bóg zapłać’, po czym ujrzał kilka monet pięciogroszowych, spadających głucho na dno wiklinowej tacy. I tak było do końca. Dominowały pięciogroszówki, czasem pojawiała się dziesięciogroszówka, rzucana najwidoczniej przez osobę obcą i absolutnie nie zintegrowaną z miejscowymi tradycjami.
Ksiądz dobrodziej wracał do ołtarza w minorowym nastroju. Kościelny wyglądał podobnie, co nie mogło stanowić dobrej wróżby.
- Cholerne sknerusy! - zaklął pod nosem, widząc złośliwy uśmieszek przepitych ministrantów. Jednak nie było czasu na rozpamiętywanie krzywd własnych – należało kontynuować i doprowadzić mszę do końca. Tak też uczynił.
Wkrótce parafianie gremialnie przystąpili do komunii świętej. Proboszcz wkładał do rozdziawionych gąb święty opłatek z nieukrywanym wstrętem, wywołanym czynnikami psychologiczno-ekonomicznymi oraz ściśle fizycznymi. Z ludzkich otworów gębowych wyzierały absolutnie zgniłą czernią popsute zęby, którym towarzyszyły trupie wyziewy zaniedbanych i pogrążonych w szkorbucie dziąseł.
Parafianie oczyścili swe nowe ubrania z cząsteczek proboszczowego łupieżu, wrócili do ławek i poczęli się gorąco modlić o śmierć bliźnich. Robili przy tym miłosierne miny.
Msza dobiegała powoli końca i nadszedł czas błogosławieństwa. Ksiądz proboszcz nie życzył dobrze nikomu z zebranych, lecz z racji wykonywanej pracy musiał pobłogosławić zebranych. Bywa i tak. Samo życie.