Pedagog, który wyszedł z siebie
Ogrom zniszczeń znacznie przerósł pedagogiczne wyobrażenia oraz możliwości nad wyraz skromnego budżetu państwowej placówki oświatowej, zwanej złośliwie szkołą. Pokój nauczycielski został, nie przesadzając ani trochę, po prostu zniesiony z powierzchni dydaktycznej ziemi. Stoły i krzesła połamano w drobne drzazgi, podobny los spotkał szafki z niewielkimi przegródkami, zarezerwowanymi przez co sprytniejszych belfrów, jako że boksów istniało o wiele mniej niż zainteresowanych nimi pracowników. Potłuczono i powyrywano z korzeniami sufitowe jarzeniówki, które następnie zwisały bezładnie i gdzieniegdzie groźnie pobłyskiwały iskrzącymi się zdezorientowanymi przewodami. Wytłuczono wszystkie szyby, a futryny okienne wyszarpano ze ścian. Drzwi wejściowe runęły z impetem na zewnątrz, pociągając za sobą, jak gdyby w akcie najwyższej desperacji, kawał ściany, zbudowany z cegły dziurawki związanej oszukańczo lichą zaprawą.
A nic nie zapowiadało komplikacji. Plenarna rada pedagogiczna rozpoczęła się tak jak zawsze, od początku wiało wymuszoną odgórnie uroczystą nudą, tak więc dwie minuty później większość zebranych zajęła się lekturą potajemnie przytaszczonych czasopism tudzież innych czytadeł, podczas gdy rozochocona pani dyrektor perorowała z należytą powagą i pozbawionym pokrycia entuzjazmem, uwznioślając wewnątrzszkolną bezbarwność tandetnie utopijnymi postulatami natury paradoksalnej.
Po zakończeniu prawie godzinnego wywodu rozpoczął się proces składania sprawozdań z prac przedmiotowych kół samokształceniowych. W tej materii głos oddano liderom poszczególnych kół, którzy to w mniej lub bardziej zawoalowany sposób mieli uprzejmie zadenuncjować, cóż też poszczególni nauczyciele w minionym roku szkolnym zrobili, a czego nie zrobili.