Ewidentny brak sympatii
W ślad za dezerterem ruszyły mole z mojej szafy. Wiedziałem, że tam były, jednak udawałem, że ich nie zauważam. Żyliśmy w pełnej zgodzie, bo jakimś cudem wyczuły, co mogą zeżreć, a co mają zostawić. Wyżarły wszystkie stare ciuchy, które dostawałem od ciotek, wujków i innych członków rodziny, ciuchy, których nie założyłbym na siebie nawet w nocy i to na bezludnej wyspie. A te mole, może tresowane były, albo co, załatwiły sprawę perfekcyjnie. Lecz wyniosły się z szafy tego samego dnia, kiedy odleciał mój sklejany samolot. Leciały w kluczu, tak przynajmniej wyglądały. Słyszałem tylko łopot ich niedużych skrzydełek, kiedy łukiem wchodziły w światło otwartego okna. Może powinienem zamknąć okno?
Zamknąłem okno, przy czym po chwili okazało się, że nie miało to żadnego sensu. Z półek zaczęły zeskakiwać książki, jedna po drugiej. Kiedy spadały na podłogę, chwilę leżały bez ruchu, po czym podnosiły się i biegały zdezorientowane po pokoju, a następnie pognały w kierunku drzwi, które były zamknięte. Oczywiście nie na długo, bo kiedy książki zaczęły rzucać się na zamknięte drzwi, te postanowiły przyjść książkom z pomocą – wyrwały się razem z futryną i uciekły z bloku, korzystając z klatki schodowej, nie z windy. Widocznie drzwi też potrzebują ruchu, może to efekt stania w miejscu przez tyle lat.
Chciałem złapać te książki, które były najbliżej mnie, ale były niezwykle sprytne i zwinne. Omijały mnie i wyślizgiwały się z rąk z niesamowitą skutecznością. Złapałem nawet którąś w grubej oprawie, ale w tamtym momencie poczułem ugryzienie i syk, więc ją puściłem. Na dłoni rozkwitła czerwona róża, i nie był to wcale kwiat miłości. Kiedy zajęty byłem nieudolnym łapaniem książek, z kredensu zaczęły wiać garnki i inne przyrządy kuchenne. Usiadłem, bo dopadła mnie bezsilność. Pozostała mi tylko bierna obserwacja. Naprawdę wyglądało to wszystko dość niesamowicie, no bo przecież całe gospodarstwo domowe nie wyprowadza się od nas tak na co dzień.
Z transu wyrwały mnie krzyki. Wtedy też poczułem, że blok zaczyna się trząść. Że też chce ode mnie uciec, tylko że nie za bardzo może, bo siedzę w środku. Gdyby tak udało mu się mnie wydalić, z pewnością by mu ulżyło. Z niejakim trudem podszedłem do dziury po drzwiach i wyjrzałem na korytarz, którym toczył się sąsiad z góry.
- Panie Irku, co się tu dzieje? – krzyknąłem do niego.
Twarz wykrzywiła mu się w grymasie nienawiści, takiej jawnej, czystej, nieskalanej.
- Niech cię szlag trafi! Wszystko przez ciebie – warknął tylko i potoczył się w dół. Był naprawdę gruby. Założę się, że cuchnie, kiedy się poci, a już zwłaszcza, kiedy się zestresuje.