Ewidentny brak sympatii
Nawet labrador mojej sąsiadki zaczął na mnie warczeć. Do tej pory dawał się pogłaskać, a tu nagle, ni z tego ni z owego, bez żadnego ostrzeżenia, nie pozwolił się dotknąć. Podkulił ogon, zjeżył sierść i na tym skończyły się nasze pieszczoty. Dziwna i irytująca sprawa, bo labradory to na ogół psy dobrze nastawione do ludzi. Chyba że ten jest tak zwanym wyjątkiem potwierdzającym regułę. No to dałem mu spokój z okazywaniem sympatii, skoro postanowił jej nie odwzajemniać. Nie będzie czochrania sierści i drapania za uchem. Nie chcesz, to nie.
Sąsiadka też jakaś taka na pół obrażona, jak gdybym to ja narobił jej na wycieraczkę, a nie Kazio labrador. Chciałem ją zaprosić na kawę, czasem tak robię, pogadamy sobie po sąsiedzku, potem ona mówi, Andrzej, zajrzyj do mnie, no to ją odwiedzam, znów sobie pogadamy, i jakoś leci. W porządku, tu też nie będzie czochrania sierści i drapania za uchem. Coś jest na rzeczy i zastanawiam się, o co chodzi.
Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że nie jestem lubiany. Że mnie nie lubią i starają się mnie unikać. Obchodzą mnie szerokim łukiem, jeśli to tylko możliwe. Przecież nie śmierdzę, nie roznoszę wszy łonowych ani tych zwykłych, pchły po mnie nie skaczą, więc chociaż psy mogłyby mnie lubić. O kotach nie mówię, bo to dziwaki i zarozumialce, takiego to akurat z chęcią poczęstowałbym jakimś szczepem wyjątkowo uciążliwych insektów. I niech się drapie, skoro nie umie się zachować. Chorobami też nie zarażam, mogę o sobie powiedzieć, że stanowię wzorcowy okaz zdrowia.
Tak jakby wszystko wokół zaczynało się ode mnie odsuwać, a nawet odwracać na pięcie i uciekać. Pierwszy był model samolotu, który samodzielnie skleiłem wiele lat temu i z którego byłem diabelnie dumny, bo, nie ukrywajmy, zlepienie takiego cuda nie należało do najprostszych zadań. I parę dni temu ten skubaniec wziął i odleciał.
Okno było otwarte, bo na dworze ciepło, a tu nagle słyszę warkot maszyny. Spojrzałem na półkę, a tam chmura spalin bucha z mojego samolotu. Wyglądało to tak, jak gdyby rozgrzewał silniki, bo warczał raz ciszej, raz głośniej. Patrzyłem z wielkim zdziwieniem, bo zanosiło się na coś ciekawego i niecodziennego. No i zaniosło się, że tak powiem. Po chwili samolot zaczął się poruszać, przyśpieszył, rozpędził się po powierzchni półki, a gdy nabrał odpowiedniej prędkości, uniósł się i wyleciał przez okno. I tyle go widziałem. Żadnego znaku na pożegnanie, nic. Chyba że zamierza wrócić, w co wątpię, i zaraz powiem, dlaczego.